Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/335

Ta strona została przepisana.
—   327   —

bo wiele nie mam do powiedzenia... To na nic. Spróbuję inaczej.
Przejrzał ulicę w obie strony: była pusta. Zagwizdał wyraźnie polską piosenkę, której tu zapewne nigdy nikt nie słyszał.
Nie omylił się w rachubie: otwarto okno, i Anna wychyliła się z niego.
— Co? co się dzieje?
Jerzy bardziej giestami niż głosem odpowiedział, że nie może mówić z tego oddalenia. Po kilku usiłowaniach porozumienia się, Anna położyła palec na ustach, wskazała potem ręką na drzwi od ulicy i znikła z okna. Nie trudno było zgadnąć. Jerzy z bijącem sercem stanął pod drzwiami.
Ostrożny obrót klucza w zamku i szept jej samej, Anny:
— Wejdź pan. Proszę cicho za mną po schodach.
W ciemności postępował Jerzy za szelestem sukni.
— Zakręt, znowu schody.
— Wziąłbym ją na ręce, poniósłbym aż do sypialni... wpiłbym się w jej usta, w szyję — myślał Jerzy, dzwoniąc zębami, wyciągając ręce za uciekającym pod górę cieniem i zapachem.
Pręga światła od uchylonych drzwi oświecała coraz lepiej ten pościg. Anna wbiegła jak kot na ostatnie piętro i wsunęła się szybko do swego mieszkania. Tylko lepsza znajomość gruntu wy-