Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/336

Ta strona została przepisana.
—   328   —

ratowała ją od objęć goniących za nią w ciemności.
Gdy stanęli na górze, w oświetlonym już pokoju, Jerzy pohamował się nieco i przypomniał, że zdać musi sprawę.
Jednak źrenice Anny rozszerzone, usta napół otwarte nie wyrażały jedynie ciekawości. Patrzała mu w oczy, blizko, a oddech jej gorący dawał Jerzemu przedsmak jakichś poufałości nieznanych, rozkoszy zawrotowych. Te posiąść za byle jaką cenę...
— I cóż?... mów pan, mów nareszcie!
— Wszystko załatwione, usunięte...
— Jakim sposobem? kto się cofnął?
— Nikt. Ale zmienili warunki, i pojedynek odbędzie się tylko dla formy...
— Czy być może?! czy to możliwe u was?
— To tajemnica, którą wyjawiam. Musi mi pani dać słowo honoru...
— Daję, daję. Wiesz, że jam zdradzić nie zdolna. Ale kto to uczynił? Czy Fabiusz zgodził się?
Jerzy odwrócił oczy na chwilę.
— Zgodzili się za niego sekundanci.
— Więc niebezpieczeństwa niema?
— Tyle co na polowaniu dla myśliwych. Musiałem wielu użyć sposobów. Nastraszyłem świadków d’Anjorrant’a.
Tu Jerzy przypomniał, że de Nielles wziął