Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/337

Ta strona została przepisana.
—   329   —

od niego słowo honoru... Ale i pani Oleska dała także słowo... To niby antydotum.
— W tej chwili — ciągnał dalej Jerzy, ośmielony pierwszym krokiem — Schwind i de Nielles zmieniają w klubie umówiony protokół, a są jeszcze inne sposoby: sekundanci nabijają przecie pistolety...
— Rozumiem. Ale czy pan ręczy mi za to?
— Ręczę... Tylko pamiętać trzeba, że to tajemnica, o której nikomu wiedzieć nie wolno!
— Jerzy! mój Jerzy! to szlachetnie ocalić człowieka, to pięknie zbawić kogoś, który był niby... współzawodnikiem.
Garnęła się do niego z pałającemi oczyma, bezbronna, wzruszona. On zaś ją, jak pewną zdobycz, brał w ramiona wolno, z rosnącym szałem, aż złączyli się ustami i pozostali przez chwilę w uścisku.
— Nie teraz — wypraszała się mdlejącym głosem, oblewając mu twarz swym oddechem — aż odbędzie się tamto, aż tamci wrócą... mój jedyny...
— Na co czekać? Co może stanąć między nami a szczęściem?... Świat nie istnieje, tylko ty, tylko my, połączeni na wieki. Anulko, żono duszy mojej, Anulko...
Uniósł ją jak dziecko w silnych ramionach i przepadł z nią w ciemnościach sąsiedniego pokoju.