Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/343

Ta strona została przepisana.
—   335   —

jaciele moi obrócili się naprzeciwko mnie i stanęli« — jak w Psalmie; w oczach ludzi, o których dbam naprawdę, widziałem niepewność, czy postępuję godnie i uczciwie. To mnie złamało. To mnie popchnęło do pojedynku i do poddania się niedorzecznym przepisom, którymi gardzę. A ja miałem o sobie mniemanie, że potrafię przez kałużę nicejską przebrnąć bez plamy na ręku i na czole!...
— Doprawdy przesadzasz trochę, Fabiuszu! Pojedynek z d’Anjorrant’em »postawił« cię tutaj. Choć o tę pozycyę nie dbasz, lepiej ją jednak mieć dobrą, niż mierną.
— W tem właśnie tkwi zasadnicza różnica naszych zapatrywań. »Pozycya«, o której mówisz, jest dla mnie czemś tak drobnem, tak bezużytecznem, że prawie nie istniejącem. Najwyżej: biletem wejścia na widowisko, któremu i bez tego mogłem się przypatrzyć dostatecznie. Dla ciebie zaś, pozwól sobie to powiedzieć, kochany Eustachy, ta »pozycya« jest smacznym narkotykiem, niebezpieczeństwem. Młodszy jesteś ode mnie, bogatszy, głośniejsze nosisz nazwisko; to wszystko tłómaczy twoją należność do tak zwanego »wyższego towarzystwa« i przyjemność, którą w niem znajdujesz. Ale ty, ze swemi szlachetnemi zasadami, z poczuciem obywatelskiem, które masz w żyłach i w sercu, nie rozumiem, jak znosisz ohydną filozofię społeczną tych panów? Czy próbowałeś kiedy pracować lub tylko