Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/350

Ta strona została przepisana.
—   342   —

młodością i szczęściem, ofiarowała ten rubin, jak kroplę krwi własnej, i nawet w tej kramarskiej ramie przejęła Jerzego czystem wzruszeniem. Popatrzał na nią długo i rzekł:
— Nie tutaj, najdroższa. Zamieńmy je nad morzem.
Wyszli zatem, unosząc symboliczny zadatek szczęśliwej przyszłości. Skoro mieli razem iść przez życie, mogli i dzień ten we dwoje przepędzić.
Nad morzem, kryjąc się, jak dzieci, za jakąś budkę, oddali sobie pierścionki. Nie czuli jednak ani naiwnego komizmu kryjówki, ani bezpośrednio nie chwytali oczyma niezmiernej uczty szafiru i słońca, ani świadomie nie łowili słuchem dyszącego rytmu fal, lecz byli zachwyceni sobą i życiem, i wyżsi, i lepsi, i zatopieni w rozkoszy kochania. Ona zauważyła tylko w przebłysku świadomości miejsce zaręczyn: tutaj węgieł drewnianego domku, tam profil większej palmy, miejsce, do którego powróci. On zaś objął raz pamiętnym wzrokiem jej postać tak smukłą i białą, tak portretowo stojącą w dreszczach lekkiej bluzki, na tle niezmiernej rozigranej przestrzeni wód. Błękit i światło roztapiały zarysy, porywały ją z ziemi. Jerzy odezwał się nagle:
— Moja mewo srebrna!...
— Ale nie lotna, schwytana na zawsze — odpowiedziała.
I znowu, milcząc, trzymali się za ręce, tulili