się do siebie ramionam, patrzali sobie blizko w jasne lub omdlewające oczy.
Znowu razem poczuli głód, a nawet wilczy apetyt, i wstąpili do nadmorskiej restauracyi, szukając odosobnionego miejsca. Znaleźli je na drewnianym pomoście, z otwartym widokiem na wielką wodę, kochanego sprzymierzyńca. Przy wyborze potraw powtórzyły się czułe nieporozumienia, jak przy wyborze rubinów, ale weselsze.
Pani Anna gderała już swobodnie, jak gdyby to nie pierwsze było ich śniadanie, jakby już praw nabrała do tyranii.
— Ach, mój Boże! — zawołała nagle — nic nie powiedziałam w domu. Zosia czeka.
Jerzy, przestając się śmiać, kazał podać papier i pióro. Występował i on już trochę jako naczelnik rodu:
— Napisz do bony, że nie wrócisz.
— Naturalnie.
Po usunięciu tego wyrzutu sumienia nie było znowu żadnych. I pogoda powróciła niepodzielna.
Śniadanie było zachwycające. Każdy, najprostszy występ we dwoje, każde nowe «ty» wymówione, każdy zwrot służącego do «pani» z odcieniem przypuszczalnej należności tej «pani» do «pana», były źródłem rozrzewnienia lub uciechy. Albo topili w sobie spojrzenia mokre, całujące, albo znów wybuchali szczerym śmiechem. Przeważnie dnak było im doskonale z obą, nawza-
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/351
Ta strona została przepisana.
— 343 —