Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/352

Ta strona została przepisana.
—   344   —

jem i nabierali do siebie nieograniczonego zaufania.
Dopiero przy kawie, gdy służba przestała się koło nich krzątać, sprowadzili rozmowę na poważniejszy i pilny przedmiot. Podniosła go Anna.
— Kiedy spodziewasz się odpowiedzi od ojca?
— Ech! — machnął ręką Jerzy i odwrócił oczy.
— Przecie bardzo chodziło o tę odpowiedź...
Jerzy zapadł w milczenie dość niepokojące. Nareszcie, podnosząc oczy, wyciągnął obie ręce do Anny, ujął obie jej dłonie i, trzymając ją tak, jakby z bojaźni, aby nie uciekła, rzekł:
— Nie pisałem wcale do ojca.
Anna pobladła.
— Więc dlaczego mówiłeś?...
— Pisałem ten list... chciałem pisać i nie wysłałem. Oni mnie sami nauczyli kłamać. Im nie można odkryć całego serca... Anno! jedyna moja! nie wyrywaj mi rączek... Jestem twój, zupełnie twój... Przebacz mi niektóre wybiegi.
— Na cóż jednak liczyć będę mogła, jeżeli w takich chwilach, w tak ważnych epokach życia...
— Anulko! nie spowiadaj mnie z życia, w którem mam, jak każdy, plamy. Zresztą nie kłamałem ci nigdy w uczuciach. Kocham cię od pierwszego dnia, gdym cię spotkał tutaj, ot, niedaleko od miejsca, w którem jesteśmy. Ukrywa-