nam Rzym pokazywał, bo zna się na tem. A pani jest ładna... Jednem słowem, zdaje mi się, że jako antidotum przeciw pani de Sertonville wymyślił Jerzy te... zaręczyny. C’est un coup de tête.
Romuald zmarszczył się jak młody Jowisz na podobieństwo starego pana Macieja.
— Zaręczyny z tą wdową?
— Niestety... wczoraj mi je oznajmił.
— A! wiecie co, że ładnie tu prowadziliście nasze sprawy! Władzio się zgrał, Jerzy zaręczony z pierwszą lepszą, a ty na to patrzysz! Przecie to bankructwo, materyalne i moralne!
Romuald powstał i niecierpliwie się rzucał, a Terenia łzawo mrugającemi oczkami starała się przeniknąć, skąd i jak wiele wie ordynat o niepowodzeniach familijnych. Zmiarkowała wkrótce, że wypowiedział już wszystko. Wtedy przemówiła słodko, z zaledwie dostrzegalnym odcieniem skargi:
— Tak. Bóg nas doświadcza, a mnie tym razem nie pozwolił zapobiedz złemu... mimo najgorętszych chęci. Przyjmuję to upokorzenie.
— Ciebie nie winię. Czyniłaś zapewne, coś mogła.
— Nie, nie, nie! Mogłam więcej. Mogłam zapomnieć o wszelkiej przyjemności, o zdrowiu swojem, mogłam zamieszkać z Jerzym...
— Nie przesadzajmy. Radźmy lepiej co począć. Na ten ostatni cios nie byłem przygotowany.
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/372
Ta strona została przepisana.
— 364 —