prowadzał Jerzego swoją zmonopolizowaną doskonałością coraz częściej do rozpaczy. Ze wszystkich też ukochanych przez familię idei, idea ordynacyi trafiała młodszemu bratu najtrudniej do przekonania.
Zaraz po przywitaniu, gdy spojrzeli sobie w oczy, bracia poczuli, że łatwo się nie porozumieją, poczuli nawet coś, co pospolicie nazywa się nienawiścią. Ale Romuald był zbyt wyrobiony, aby okazać, a tem bardziej nazwać po imieniu tak gminne i niewłaściwe Dubieńskim uczucie. Rozpoczął więc przyjaźnie, choć stanowczo:
— Zgadujesz zapewne, kochany Jerzy, że mój przyjazd do Nizzy nie jest bez powodu. Ojciec kazał mi oderwać się od naszych interesów materyalnych i pospieszyć tutaj dla interesów wyższego rzędu. Dobra sława wszystkich członków rodziny jest skarbem najcenniejszym, którego strzedz wszyscy powinniśmy. Nie śmiałbym ci powiedzieć, że zapominasz o niej, jesteś jednak na pochyłości...
Oszczędź mi, proszę, tej przedmowy-przerwał Jerzy z buntowniczym błyskiem w oczach: — wiem, że do żądanej przez was doskonałości nigdy nie dojdę, ale mam uczciwe zamiary, co do których chciałem zasięgnąć rady ojca. Tymczasem otrzymuję odpowiedź niejasną i pragnę wytłómaczenia. Oto jest zdanie ojca o moich zaręczynach.
Dobył z kieszeni depeszę. Romuald i Teresa
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/377
Ta strona została przepisana.
— 369 —