romansu, w ktorego postaci przedstawiał sobie Jerzy pożycie małżeńskie z Anną. Przyszła rodzina bez pałacu, bez powozu, bez estetycznych form życia, wydawała mu się wprawdzie rozrzewniającą, ale zarazem jakby nierealną.
— Teraz, Anno, — mówił wieczorem po stanowczej rozprawie z bratem — staję przed tobą odarty nawet z tych biednych promieni, które należały mi się z urodzenia. Pozostaję sam tylko na twe usługi — serce i ręka...
— O te dbam przedewszystkiem — odpowiedziała Anna szczerze, ale smutno.
Nie wysłuchała obojętnie wiadomości o uporze Dubieńskich, tak twardym, że raczej wyrzekali się syna i brata, niżby ją mieli przyjąć do rodziny. I w jej rachubach, prostych i uczciwych, przyszłość przedstawiała się łatwiejszą, normalniejszą, niż ta nowa perspektywa ucieczki z ukochanym do jakiejś chaty odludnej i wyklętej. Ale najbardziej dotknęła ją pycha tych ludzi, którzy widocznie poczytywali ją, Annę Oleską, za niegodną noszenia ich nazwiska. Jedyną pociechą było to, że Jerzy inaczej myśli i czuje. Bardziej niż kiedykolwiek potrzebowała niezłomnej pewności, niezachwianej wiary w narzeczonego. To też przy nowych wyznaniach, ująwszy mocno za obie dłonie Jerzego, patrzała mu w oczy z gorącem zapytaniem:
— Ty, mój drogi, jesteś inny?...
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/384
Ta strona została przepisana.
— 376 —