Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/387

Ta strona została przepisana.
—   379   —

pych na statku i różne wzmianki o wielmożności jego właściciela budziły nadzieję i wiarę w Opatrzność, której wyroki niezbadane kierowały i tą, łodzią. W każdym razie przejazd stryja pod Nizzą wydał się Kobryńskim wypadkiem pomyślnym.
Inaczej odczuł to Romuald, wyczytawszy wzmiankę w gazecie. Ów stryj Tadeusz nie był zdeklarowanym aliantem Chojnogóry, raczej dla Jerzego miał słabość. Nie wiadomo, jakie zawikłania mogłoby wywołać zejście się Tadeusza z Jerzym?...
Gorączkowe wrażenia członków rodziny doprowadziły ich ostatecznie do jednomyślnego kroku: spotkali się we troje na brzegu morza, w punkcie najmniej oddalonym od stojącego na kotwicy statku. Kobryński przyniósł nawet lunetę.
— Ha, ha! dzień dobry! Stryj przepływa...
Roześmieli się do siebie i, nie zamieniając dalszych uwag, zaczęli obserwować.
Jacht nie wpłynął do portu, stał opodal, na pełnem morzu, między Villefranche a Nizzą; nie zabierał się widocznie do wylądowania. Poranek był idealnie błękitny, spokojny i gorący. Na martwej prawie tafli wyiskrzonego szafiru drzemał biały statek samotnie, przesłoniony oślepiającemi wełnami falującego powietrza. Z powodu ciszy morskiej i skwaru nie było nawet żagli rybackich na wodzie; czasem tylko bliższa brzegu mewa, zniżając się ukośnie ostrem skrzy-