dłem do powierzchni morza, przecięła ją małą rysą, i widać było wtedy, że szyba metalicznego szafiru nie stężała, ale płynna jest, tylko śpi w pachnącym upale. I znowu mewy wzbijały się w górny błękit, kołysząc się zygzakami, jak wielkie motyle.
Na kosztownej wygładzonej tafli leżał sam jeden przedmiot pożądania patrzących z brzegu Dubieńskich.
— Flaga francuska — oznajmił Kobryński, który patrzał przez lunetę. — Na pokładzie nie widać nikogo.
— A czy jest nasz herb na przodzie? — zapytał Romuald.
— Jest, jest, nawet z kolorami.
Po chwili milczenia odezwał się Kobryński:
— Umie żyć jednak ten Tadeusz!
— Nauczył się — poprawiła Terenia.
Wtem na nużącym już swą jednostajnością, obrazie ukazał się ciekawy szczegół: do jachtu zbliżała się łódka od Nizzy.
— Szalupa! — ogłosił Kobryński a w niej... poczekajcie... doprawdy: Jerzy!
— Czy napewno?
— On, on! poznaję twarz... i ubranie. Spojrzyjcie sami.
Romuald uchwycił lunetę i stwierdził tożsamość osoby brata, a nadto porównawszy ubiór wioślarzy z ubiorami majtków na jachcie, doszedł do przekonania, że Jerzy podąża do stryja przy-
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/388
Ta strona została przepisana.
— 380 —