jeszcze przy zakrętach drogi — coraz dalej. Pociąg grzmiał potężnie w tunelach, wiercących przylądki, to znowu sunął ciszej nad samem morzem, które przychodziło miejscami prawie pod szyny z miłosnym szmerem fal różnobarwnych: przejrzystych błękitem, rudofioletowych na mieliznach, albo klasycznych, ze srebrną pianą na szafirowych wałach. Morze łaskotało, zapraszało, oburzało się wreszcie na odjeżdżających.
Nasi znajomi byli przeważnie posępni: Romuald udawał pogardliwą obojętność, ale zerkał na uciekające wieżyce Kasyna; Władzio był stanowczo ponury i nie chciał patrzeć: wlepił oczy w gazetę bezmyślnie. Księżna Teresa zaś łowiła błękit morza i nieba w swe niewielkie, skromniej błękitne oczy, jakby na zapas, na przyszłość smutniejszą i niewyraźną.
Dopiero po Ventimiglii, na wybrzeżu włoskiem, trochę się rozgadano. Zaczęło się od kilku mimowolnych westchnień, aż westchnienie księżny oblekło się w formę literacką:
— Gdyby można panować nad tym krajem, byłby to raj ziemski!...
— Et! machnął ręką niecierpliwie Władzio, dzisiaj znowu nerwowy i krnąbrniejszy.
Romuald sprowadził rozmowę na grunt praktyczny:
— Bilet Jerzego się zmarnował.
Tu okazał cztery bilety kolejowe z Nizzy do Wiednia, podczas gdy potrzeba było tylko trzech.
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/396
Ta strona została przepisana.
— 388 —