Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/398

Ta strona została przepisana.
—   390   —

a potem napisze wiersz i chce, żeby się nad nim rozrzewniano. Poezya!
— Poeci są na osobnych prawach.
— Dobrze. Ja także zacznę pisać wiersze.
— Zdawałoby się, że zazdrościsz Jerzemu — rzekł Romuald. — Niema czego; on się teraz znajdzie w bardzo trudnem położeniu. Przyszedł czas pokuty.
— Taki zawsze da sobie radę.
Ale rodzeństwo zaczęło naprzemian wykładać Władziowi, na czem zawisło szczęście człowieka: nie na dogadzaniu zachciankom, lecz na spokoju sumienia. Spokój zaś taki osiągnąć można tylko przez zamiłowanie swych przyrodzonych obowiązków, które są w pracy dla ogółu, przedewszystkiem dla ogółu najbliższego, a ten jest w gnieździe, innemi słowy: w Chojnogórze. Praca ma swoje słodycze, swój smak, którego nigdy nie skosztowali ludzie, pozbawieni poczucia obowiązku, a jednak ten «smak zadowolonego sumienia» (wyrazy to były księżny) należy do rzędu rozkoszy. Praca pomnaża też środki materyalne i jedynie pieniądze zarobione, nie zaś pochodzące z jakowejś «weny», sa cenne, bo «male parta do czarta» (to zacytował Romuald). Srodki zaś materyalne w ręku cnotliwych i rozumnych są siłą ogromną...
Władzio słuchał najprzód z wytrzeszczonemi oczyma, potem zaczął uśmiechać się niewyraźnie, aż się nareszcie zdrzemnął. Rozmowa trwała je-