Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/399

Ta strona została przepisana.
—   391   —

szcze chwilę między rodzeństwem, ale ponieważ oboje byli jednego zdania, a nawet przewidywali wzajemnie, co które powie, wkrótce ucichli.
Z rozmyślań obudziło ich zbliżanie się wielkiej stacyi: kilka torów, sznury wagonów, wielkie domy, pałace, w oddaleniu maszty.
Genova! — zawołał konduktor, gdy pociąg stanął.
— Ach! już Genua! westchnęła Terenia. — Nie pożegnaliśmy się nawet z morzem...
Oczy jej zwilżyły się żalem za krajem, w którym choć bankrutuje cnota, żyć tak miło! Romuald zapatrzył się także w szybę wagonu, i twarz mu się rozprężyła, złagodniała.
— Przypomniałeś mi dziecinne lata, Romciu; tak jakoś wyglądasz... — rzekła Terenia i pocałowała brata.
— Tak, tak, Tereniu. Cokolwiek się mówi, życie nasze jest twarde.
— Ale szczytne — poprawiła niezłomna siostra.
Władzio zaś spał już na dobre.