Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/409

Ta strona została przepisana.




XXXVI.

Kto bywał w Chojnogórze i zna poważne wdzięki tej siedziby, zadziwiłby się, znajdując w niej dzisiaj, dość późną nocą, towarzystwo rozbawione, możnaby prawie rzec: lekkomyślne. Jakichś czarów dokonała noc lipcowa, oblewająca wonną świeżością park i taras pałacu. Na tarasie, słabo oświetlonym, trzej mężczyźni rozmawiają głośno przy stole, na którym obok przyrządu do herbaty jest i wino. Góruje głos jeden, już niemłody, ale silny i widocznie wymowny, gdyż budzi zadowoloną aprobacyę. W parku zaś rozlega się, pomieszany z innymi głosami, wesoły szczebiot francuski, autentycznie francuski i tak melodyjnie ujmujący, że każdy pobiegłby w tamtą, stronę z ciekawości, jaka tam wabi się wesoła i śliczna kobieta.
Ktoby pobiegł, nie zawiódłby się: między Romualdem a Terenią postępowała wistocie bardzo zajmująca postać kobieca, zupełnie nowa w Chojnogórze.
— Estello! — mówiła właśnie księżna — jak