Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/41

Ta strona została przepisana.
—   33   —

laryi, właściwej strefom bardziej północnym. Tutaj czuł się nadzwyczajnie zdrowym i zdolnym do wielkich podbojów w rozległej krainie uciech.
Pod oknami, nieco na lewo, w przejściu między złoconemi kratami do głównych drzwi hotelu, stało pięciu śpiewaków, rozdzierając melodyjne gardła tem głośniej, że spostrzegli, jak okno od mieszkania Jerzego Dubieńskiego otworzyło się. Czarne oczy przodownika iskrzyły się w opasłej twarzy porządliwe, zuchwałe razem i schlebiające, podczas gdy sam przodownik przeginał wymownie gruby swój tors, przekreślony mandoliną, aby zaznaczyć, że serenada brzmi na cześć »del conte Polacco«.
Rozejrzawszy się po Rivierze, Jerzy zadał sobie pytanie: czy lepiej nazywać się tutaj hrabią, czy poetą? Po namyśle wybrał jedno i drugie. Zrozumiał, że dla odznaczenia się w tym tłumie międzynarodowym istnieje jeden tylko radykalny sposób: mieć bardzo dużo pieniędzy. Tych nie miał, szukał więc sposobów drugorzędnych. Tytułów rodowych było tu wiele, prawdziwych i fałszywych, zawsze jednak ten dodatek, dobrze noszony przy nazwisku, ułatwiał stosunki towarzyskie, a Dubieńscy byli prawie hrabiami, byli nawet znakomitszego pochodzenia, niż wiele rodzin utytułowanych. Zatem Jerzy, pisząc się hrabią na obczyźnie, żądał tylko tego, co się Dubieńskim należało. Sam pan Maciej za toby go nie zganił.