Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/410

Ta strona została przepisana.
—   402   —

to miło odnaleźć w dopiero co poznanej osobie tyle fibr sympatycznych, tyle duchowego pokrewieństwa!
— Jednak więzy krwi to mocna spójnia — dodał sentencyonalnie Romuald.
— Jak to powiedziałeś? więzy krwi?... Oh, ça ne m’étouffe pas! — zawołała panna Dubieńska — ale jesteście mili ludzie. Romeo! weź mój kapelusz; zasłania mi gwiazdy.
Oddala Romualdowi kapelusz i potrząsnęła żywo lokami, które, modą pierwszego Cesarstwa, spadały z wysokiego uczesania po obu stronach twarzy, czarne jak jej oczy, ruchliwe jak cała zgrabna postać.
— Czy u was są te same gwiazdy? — zapytała, patrząc w niebo.
— Dlaczegóżby nie? — rzekł Romuald. — Jesteśmy na tej samej półkuli co Francya i nie tak znowu od niej daleko.
— A, dziękuję. Jechaliśmy bez końca. Papa to przywykł do wędrówek, ale ja pierwszy raz byłam tak długo w wagonie. A ta droga od kolei! Ale wszystko jedno, kraj bardzo zabawny.
— Kraj rodzinny Dubieńskich.
— A prawda, zaczynam go lubić. Kiedy przyjeżdża kuzyn Jerzy?
— Podobno pojutrze — odpowiedział Romuald zimno.
— Już nie pamiętam — włosy ma ciemne?
— Tak.