Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/414

Ta strona została przepisana.
—   406   —

pokoju, bojąc się nocnego chłodu. Czekała na Terenię, która obiecała przyjść na rozmowę z ciotką, na podzielenie się pierwszemi wrażeniami. Jakož zjawiła się w szlafroku niebieskim, powiewnym, figlarnym, ukrywającym skarby wdzięków i serca, gotowe jednak do wynurzeń.
Ciotka Paulina była gorzej ubrana, a także gorzej usposobiona od Tereni.
— Wytłómaczcież mi, co wy upatrujecie w tej Francuzeczce? — rzuca się, kręci, chichocze... ani wielkich manier, ani uszanowania dla starszych. Czegoż tam uczą we francuskich klasztorach?
— Ach, bo ciocia zagniewała się za tę «mumię». Ona nie powiedziała tego o cioci, tylko gdy zobaczyła nieznajomą starszą osobę, przyszło jej takie głupie porównanie do głowy, a że to dziecko i bardzo żywe...
— Nie gniewam się, moja Tereniu, za mumię. Stara jestem i mało o to dbam, jak wyglądam. Ale to nie są maniery dla panny Dubieńskiej!... Albo któż tak trzaska fortepianem i nazywa go «muzealnym komotem»?! Wogóle ten jej śpiew mi się nie podoba. Siedemnastoletnia panna nie powinna takich rzeczy śpiewać, ani tak... he... he... dyszeć.
Ciotka Paulina spróbowała udać namiętny, gorący głos Estelli, która śpiewała już prawie koncertowo, odziedziczywszy razem z urodą, talent po matce. Terenia roześmiała się: