Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/430

Ta strona została przepisana.
—   422   —

Wcześniej niż zazwyczaj dążyli dzisiaj mieszkańcy Chojnogóry na zachodnią werendę palacu, gdzie z powodu ślicznej pogody przygotowano pierwsze śniadanie.
Na wyprzódki zbiegali się wszyscy, aby powitać Jerzego. Jeszcze przed jego zjawieniem się przyszła panna Paulina i, usiadłszy w fotelu, czekała. Wonne wyziewy śniadania mieszały się z zapachami kozodrzewiu i powojów, przychodzącymi z leniwym powiewem, zwiastunem dziennego upału. Dyszkanty ptaków rzucały lekkie melodye staccato na tło równego pomruku maszynki od kawy. Staruszka przejrzała z przyzwyczajenia zastawę stołu: nie brakło ani hygienicznego miodu dla papy, ani paluszków z makiem dla Tereni, ani wędliny dla Romcia, ani gin’u dla stryja. Były i owoce. Nie mogła tylko rozstrzygnąć wątpliwości, czy Jerzy pija teraz kawę, czy herbatę, i czy lubi jeszcze, jak dawniej, płaskie ciasteczka z migdałowym zakalcem, zwane «chojnogórkami»?...
— Mój Jurku!...
Wszystkie czułe ciekawości streściły się w tym rozrzewnionym wykrzykniku i we łzach się rozpłyneły, gdy Jerzy równym krokiem wszedł na werendę i ucałował ręce ciotki. Nim o czemkolwiek zdołali się rozmówić, zjawili się prawie naraz: stryj Tadeusz, Władysław i Romuald.
— Ależ to sielanka! ależ mnie to odmładza! — zaśmiał się stryj, ściskając dłoń Jerzego. — No,