Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/431

Ta strona została przepisana.
—   423   —

chodź, wypij ojcowskiego gin’u, tegoś jeszcze nie pijał w Chojnogórze.
— Towarzyszu uczt weselszych! — zawołał Kobryński i uściskał szwagra.
Romuald zbliżył się do brata w milczeniu, zawahał się przez chwilę, wreszcie pocałował go symetrycznie w oba policzki, jak się należało.
Wbiegła znowu Terenia, zmierzyła Jerzego Oczyma przenikliwej gazeli:
— Już po rozmowie z papą?... no cóż?... Dzięki Bogu!
I rzuciła się w objęcia brata.
W tej chwili zaś ujrzano we drzwiach od salonu ciekawe czarne oczy i napół otwarte usta Estelli. Główka wychylona świeciła już na werendzie drżąc pobocznymi loczkami, a postać jeszcze pozostała w cieniu pokoju; widocznie dziewczyna przyszła szybko i zatrzymała się u progu.
Tadeusz rozpromienił się, ujrzawszy córkę. Sliczna była w lekkiej popielatej sukni, przejętej czerwonym paskiem.
— No, chodź tu, frygo! Znasz przecie kuzyna Jerzego?... trzy lata temu, w Paryżu.
Estella weszła układnie, trochę sztywno, co miało oznaczać dobre wychowanie. Przywitała się ze wszystkimi bez zakłopotania, ale i bez uśmiechu. Ucichli jakoś wszyscy naraz, śledząc każdy ruch wchodzącej; Terenia ujęła nawet lornetkę. Aż żywa dziewczyna, porzucając nagle zapożyczoną powagę, odezwała się naturalnie: