niej żartobliwie, grać na półsłówkach, na dwuznacznikach, czy też mówić o uczuciach wzniosłych i demonicznych. Z Estellą próbował już trochę obu sposobów, i oba nie dopisywały mu tak, jak zazwyczaj. Musiał się nawet dobrze pilnować, aby dorównać werwie kuzynki, która każde słowo skierowane do niej odrzucała wprawnie i łatwo, zarówno drobną piłkę żartu, jak wielki balon, napełniony mglistem uczuciem. Czasami nawet balon pękał ku uciesze Estelli, a z mniejszem zadowoleniem Jerzego. Ale te drobne niepowodzenia taktyczne bynajmniej go nie zrażały, owszem budziły w nim coraz szczerszy zapał do podboju.
— Jakaś ty nowa, Stelli! Czy giest, czy słowo, wszystko nowe w tobie. Tyle mam wspomnień, a nigdy nie przywodzisz mi na myśl porównań.
— Oh! pas de comparaisons! je vous en prie, Yourkou!
Mieli już nazwy dla siebie udzielne: on jej mówił: «Stelli»; ona w rozmowie, oczywiście francuskiej, nazywała go po polsku: «Jurku».
— Właśnie mówię, że cię nie równam z nikim. A jednak zdaje mi się, że cię znam oddawna; jest coś blizkiego w tobie.
— Związki krwi, jak deklamuje Romuald.
— Coś więcej. Zresztą jam do rodziny nie podobny, ani ty także; więc jeżeli istnieje między nami coś takiego, jest tylko nam obojgu właściwe.
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/436
Ta strona została przepisana.
— 428 —