Estella już znowu brząkała akordy na fortepianie, nie chcąc się widocznie zapuszczać w metafizykę związków takich lub owakich. Ale myśl jej, zajęta przedmiotem, dążyła swojemi drogami do wniosków, szybko, po kobiecemu. Zwróciła się żywo do Jerzego:
— Słuchaj, Jurku: gdzie my będziemy mieszkali?
Jerzy uśmiechnął się rozkosznie. Projekt malżeństwa, choć wszystkim wiadomy, choć wiszący, jak zapach w powietrzu, nie był dotychczas przez młodą parę sformułowany. Nagły zwrot Estelli ad rem uradował Jerzego, dowodził mu bowiem, że dziewczyna myśli o nim, a nadto, że jego sposoby przypodobania się, choć nie zawsze efektowne, są na ogół skuteczne. Odpowiedział skwapliwie:
— Mieszkać będziemy gdzie tylko zechce twój ojciec, a przedewszystkiem ty.
— Naprawdę? Nie w Chojnogórze?
— Nigdy! Ja tu oddawna nie bywam.
— I naprawdę nie jesteś do nich podobny?
— Sama osądź.
Spojrzeli sobie zblizka oczy. Twarz Estelli powlekła się bladością i wyraziła namiętny pęd do zapalających się szybko w główce zamiarów. Ten pęd odrazu stał się potokiem słów gorących:
— Więc pojedziemy jesienią do Biarrits.
— Z prawdziwą rozkoszą.
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/437
Ta strona została przepisana.
— 429 —