Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/438

Ta strona została przepisana.
—   430   —

— A potem trochę do Paryża, do papy. Potem na Rivierę.
— Jak rozkażesz.
— Albo... pojedziemy odrazu przez Kair do Indyi.
— Oddawna tam się wybieram. Cóż dopiero z tobą, Stelli!
— A nie chciałbyś polować na lwy?
— Jak to? także razem?
— Naturalnie. Ja umiem strzelać.
— Dobrze więc. Tylko... nie powiedzieliśmy sobie jeszcze jakiem prawem we dwoje podróżować będziemy...
— A prawda! zaśmiała się ponętnie Estella.
Odwróciła się do fortepianu i znów zaczęła śpiewać.
Jerzy siedział bardzo blizko przy niej. Mrok zapadał klasyczny. I stało się, że się melodya urwała, że śmiechy zniżyły się do gorących szeptów, a Estella skłoniła posłuszną głowę na ramię Jerzego.
— Jeszcze, Jurku, jeszcze...
Opiekuńcze duchy Chojnogórskie uśmiechały się do tych zalotów, otaczały je cichem, przychylnem wspólnictwem. Gdy jednak porozumienie się dwojga młodych przybrało charakter zbyt poetyczny, troskliwe duchy zatrzepotały skrzydłami, zlatywały się po dwa, po trzy lub wszystkie razem, na narady. Wkrótce wynikła następująca stanowcza rozmowa.