Stryj Tadeusz znalazł się z Jerzym w parku, w miejscu ocienionem i zacisznem.
— No, Jerzy, nic mi jakoś nie mówiłeś dotychczas o swych sprawach sercowych.
Jerzy oczyma i ustami wykonał taką jakąś gamę zadziwień, tłumionych boleści, uśmiechów do słońca, że nawet stryj, znawca serc ludzkich i rodzinnych, nic nie zrozumiał.
— Cóż? nie chcesz ze mną gadać? Powinienbyś wiedzieć, że my dwaj możemy z sobą rozmawiać swobodnie. Jam dużo przeżył i dużo rozumiem; ty jesteś najzdolniejszy z młodego pokolenia.
— Mam też do stryja nieograniczone zaufanie.
— A więc...
— Więc poszedłem za jego radą, daną mi wówczas na jachcie przed odjazdem z Nizzy.
— Poszedłeś?... hm... Opowiedz mi to trochę bardziej szczegółowo.
— Błąkałem się po świecie... walczyłem z porywami, które po namyśle uznałem za niewczesne i nie do urzeczywistnienia. Ale odkąd przezwyciężyłem swoje uprzedzenia i wszedłem znowu w ten dom, opromieniony teraz jakby nową zorzą, czuję się tak dziwnie... tak mi jakoś młodo i zdrowo na sercu.
Stryj Tadeusz patrzał na Jerzego z uśmiechem przyjaznym; dawał głową i oczyma lekkie znaki potakujące, wesołe, trochę ironiczne. Aż przerwał mu wymowę:
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/439
Ta strona została przepisana.
— 431 —