Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/44

Ta strona została przepisana.
—   36   —

z okien, otwartych na ten radośny poranek, i gdzieś od spokojnego morza dolatywały podniecone glosy kobiece, jak świegot ptaków, niezupełnie widzialnych wśród liści. Czuć było szał w powietrzu.
Zatrzymał się w alei dla pieszych i mimowolnie uśmiechnął się: przechodzące, nieznajome kobiety zaglądały mu w oczy śmiało, powitalnie.
— Nasz jesteś, podobasz się — mówiły te spojrzenia.
Oczy mężczyzn, gdy je na chwilę spotykał, wyrażały mniej przyjazne uczucia; owszem, widział w nich błyski zawiści lub pogardy. Ale Jerzy umiał już te wyzwania odpierać jasnem, twardem spojrzeniem, którego nikt nie stara się wytrzymywać bez powodu.
Zszedł po kilku schodach na żwir wybrzeża, aby spojrzeć z blizka na Śródziemne morze. Było tego dnia takie, o jakiem marzą zmęczeni ludzie Północy, dla zapomnienia trosk, dokuczliwych obowiązków i mgieł zimowych.
Jerzy zapatrzył się w dal roztoczoną i wsłuchał się w rytmiczny szept fali.
Morze przychodziło do brzegu pomarszczoną lawą szafiru potężnie, a jednak tak cicho, że regularne uderzenia fali o brzeg podobne były do równego oddechu ogromnej, uśpionej kobiety. Kobiece było dziś niezmiernie i pełne współczucia dla rozkosznych pragnień ludzi. Śniło po staremu nad kolebką Europy, spoglądało wiecznie