Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/55

Ta strona została przepisana.
—   47   —

a wzrok krótszy. Gdy znów włożył monokl i podszedł do Jerzego, poznał go:
— Dubieński! Jak się macie? Prawda, że morze dzisiaj jest symfoniczne?
— Aha — mruknął Jerzy, potakując, ale choć pragnął odczepić się od Zakopiańskiego, ten mu dotrzymał towarzystwa przy wejściu do salonu, mówiąc jeszcze:
— Świątynia, prawdziwa świątynia ten kraj, błękitnym dachem nawspak przewrócona!
— Także pomysł!... Po co go tutaj zaprosili?
Tak pomyślał Jerzy, i było to pierwszem wrażeniem owego śniadania, pogorszonem jeszcze, gdy ktoś odezwał się z głębi pokoju:
— Oto wejście poetów!
A Jerzy swą układną, zgrabną postacią, swą miną misterną, oczyma uprzejmie podsuniętemi pod powieki, chciał wyrazić tutaj, że jest hrabią, nie zaś poetą. Uśmiech pani de Sertonville przyjazny, choć powściągliwy, pogodził go wkrótce z życiem. Zakopiańskiego zaś pani Granowska przedstawiała, jako sławnego naszego poetę, wierząc w to sumiennie na zasadzie rezenzyi, pisanych przez braci tego samego zakonu.
Teraz weszli najlepsi znajomi.
— Przyjaciele zawsze się spóźniają rzekła pani Granowska, powstając trudno z fotelu.
Margrabia d’Anjorrant z żoną, piękną poprawną Amerykanką, siostra jej lady Cosway, bez męża, i nieodzowny uczestnik wszystkiego, co