Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/56

Ta strona została przepisana.
—   48   —

się dzieje na Rivierze, Eustachy hrabia Słuszka, weszli razem do salonu.
Dubieński wiedział, że na śniadaniu ma być Raul d’Anjorrant, ów legendowy »król snobów«, ale go nie znał. Gdy spostrzegł wchodzącego mężczyznę średniego wzrostu, w szaro-różowym surducie, o rysach regularnych, młodych jeszcze, lecz ze srebrnym już odbłyskiem na czarnych włosach, pomyślał:
— Czy to ten??
Ale gdy zobaczył z blizka pogardliwe, złe skrzywienie ust, wzrok grzecznie zuchwały; gdy stwierdził niepomierną sympatyę, którą wszyscy odpowiadali na jego krótkie: Bonjour, bonjour! — wątpliwość ustala.
— Tak, to d’Anjorrant.
Przekonał się zaś o tem ostatecznie, gdy go z nim zapoznano. Margrabia uderzył w niego zimnem spojrzeniem, które wydało się Jerzemu jakimś wyrokiem, poczem rzekł:
— Spotykam w Paryżu hrabiego Dubieńskiego, »wielkiego Turka«, jak go nazywamy. Czy to pański krewny?
— Tak jest, margrabio, jestem synowcem.
— Ale nie Turkiem, mam nadzieję. Jakże się miewa ten kochany wujaszek?
— Dziękuję, dobrze.
— Może za dobrze? Nic nie szkodzi. To sprytny człowiek, zna się na interesach. Im później, tem może się stać droższy.