Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/69

Ta strona została przepisana.
—   61   —

— Chyba tanio — odpowiedział Jerzy.
— Dla wielkich ludzi jest tylko wielka gra.
— Dla wielkich sakiew szczególnie.
— Takiś szalony? taki poeta?
— Zrobię wszystko, co każesz — rzekł Jerzy pod wejrzeniem Fernandy.
— Wiesz... mam przeczucie wygranej dzisiaj. Poróżniłam się z d’Anjorrant’em, nie miałam szczęścia w rozmowie z nim; może to dla gry dobra wróżba?
— Jak to? co to?
— Z d’Anjorrant’em trzeba być dobrze. I ja się o to staram, bo to człowiek niebezpieczny. A był przyjacielem mego męża... Dość, żem starała się przypomnieć mu dawną zażyłość, a on... To człowiek bez czci i wiary.
— Ależ cóż ci zrobił? co powiedzial?
— Ach, to za długie... Niech mu Bóg przebaczy... Wiesz co? Daj mi grać za nas oboje... Ile przeznaczasz na grę dzisiaj?...
Dubieński dobył pugilares i oddał wszystko, co się w nim znajdowało: 1.200 franków.
— To niewiele. Ja mam tylko tysiąc franków.
Pokazała bilet tysiącfrankowy w portmonetce.
— Więc oddaję ci dwieście i dajemy po tysiąc. Teraz pozwól mi grać. I z tego można dorobić się fortuny. Na obiedzie w Grand-Hotelu, prawda, mój jedyny?
Weszła do domu gry, a Jerzy poszedł tym-