— Zapewne... stara blacha od zbroi...
— To jest jakaś świętość. Pochodzi od rodziny, która mi różne rzeczy sprzedawała w zaprzeszłym sezonie, a naostatku to...
— Cóż pan żąda za tę blachę?
— Dawano mi za nią dwieście franków. Ale że jeden pan, który ją targował, dawno nie wrócił, oddam ją za... sto.
— Ach, panie! Jabym kupił tak... aby nie zabierać napróżno czasu... za parę ludwików.
— No, niech pan da 60 franków dla pierwszej znajomości.
Jerzy zapłacił z pewnym pośpiechem żądaną sumę i ryngraf zabrał. Gdy go ukrył pod surdutem, poczuł chłód metalu, i lekki dreszcz go przejął.
Poszedł do kasyna, aby odszukać Fernandę. Znalazł ją odrazu w sali kolumnowej, zwanej »atrium«. Siedziała na ławce z Rubensonem i opowiadała mu prawdopodobnie bardzo zabawne rzeczy, gdyż poczciwy bankier zanosił się od śmiechu, licząc tysiącfrankowe bilety.
Skoro tylko Jerzy się zbliżył, Fernanda rzekła:
— Nie należymy do szczęśliwych. Wszystko przegrałam.
Twarz jej, po której wrażenia przechodziły jak żywe obrazy, wyraziła nagle boleść i prośbę o przebaczenie.
— Ależ, kochana hrabino... na to byliśmy przygotowani. Taki drobiazg!
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/72
Ta strona została przepisana.
— 64 —