Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/73

Ta strona została przepisana.
—   65   —

— Czy doprawdy?... Teraz umyśliłam grać na współkę z panem Rubensonem, och! w dwudziestej części, bo on gra kolosalnie.
— My wygramy — rzekł Rubenson, podnosząc z kanapy swój krótki kadłub, którego kształtów trudno było się domyślić pod ubraniem, tak był dziwacznie złożony z wypukłości, z fałdów i nieokreślonych napełnień.
— Musi być ładny w stroju... kąpielowym — szepnął Jerzy do Fernandy, gdy Rubenson oddalał się do sali gry.
Dubieński rzekł to z pewną zaciętością, gdyż potworna prawie postać bankiera sprawiała mu fizyczną odrazę, zwłaszcza w blizkości Fernandy, która lubiła z Rubensonem rozmawiać dla jego dowcipu.
Pani de Sertonville podniosła oczy zrazu wystraszone, potem pełne miłosnego zawodu:
— Jak możesz wywoływać takie obrazy?!
— Ja go nie wywołuję, on sam zawsze się znajduje.
— Przy mnie? Możeś zazdrosny o niego?
— Zazdrosny być nie mogę, ale nie lubię, gdy jego kosmata łapa dotyka choćby twej rękawiczki, albo gdy brudny surdut otrze się o twoją suknię.
— Brudny nie jest; owszem, można przy nim siedzieć. A rozmawiać z nim lubię dla jego dowcipu.
— Żebym ja kiedy mógł zrozumieć, na czem polega ten dowcip! Gdy powie »dzień dobry«,