Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/78

Ta strona została przepisana.
—   70   —

opuszczali nerwowo jeden stół gry, aby szybko zdążać do drugiego lub ku wyjściu. Ktoś podczas takiej gwałtownej migracyi potrącił księżnę Kobryńską i uciekł, zaledwie przeprosiwszy. Kobiety, szeleszczące nadzwyczajnymi strojami, obwieszone łańcuchami i klejnotami, przechodziły szybko, tryumfalnie, mierzyły nowo przybyłych roztargnionem, często pogardliwem spojrzeniem; czuły się tutaj widocznie u siebie w domu.
Wogóle ciżba była nadzwyczaj strojna, bardzo różnobarwna i zajmująca, ale bynajmniej nie wesoła, owszem, jakaś groźna.
Jerzy chciał odrazu wyprowadzić siostrę na powietrze, ale księżna ociągała się:
— Zostańmy jeszcze trochę. Po raz pierwszy jestem w tych salach, a zapewne i po raz ostatni: muszę się napatrzyć.
— Dlaczego po raz ostatni? — rzekł Kobryński. — Tu przychodzą wszyscy: od głów koronowanych aż do... aż do najprostszych ludzi. Tu jest schadzka całej Riviery i całego świata.
— Ale tyle niebezpieczeństw! — szepnęła Terenia, mrugając rozjaśnionemi oczkami. — Może nie dla mnie, choć i ja czuję się dziwną... ale dla Władzia naprzykład. Władzio przegrał już dwieście franków.
— Postawiłem dziesięć ludwików „contre le coup de trois“. No, i powtórzył się trzeci raz ten sam kolor, więc przegrałem. Wielka rzecz! jutro, albo po obiedzie wygram.