Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/79

Ta strona została przepisana.
—   71   —

— Widzę, że się znasz na tem — rzekł Jerzy, zadowolony, że szwagier niezbyt przesiąkł powagą swej misyi.
— Ja?! Mój drogi, ja tu byłem już dwa razy; w Baden raz bank zerwałem; prawda, żem się znowu zgrał w Ostendzie, ale na ogół mam wenę i grać umiem.
— Władziu! — rzekła żona z niewymowną słodyczą — czy przyjechaliśmy, o takich rzeczach rozmawiać z Jerzym?
— Ach, moja kochana! Jerzy jest dawno pełnoletni, a to, co mu powiemy, weźmie jak mu się spodoba.
— Władziu!
Władzio machnął ręką i przestano się spierać, a księżna Teresa upatrzyła w sali kąt mniej zapełniony tam pociągnęła za sobą męża i brata. Lornetkę skierowała na architekturę sali.
— Powiedz mi, Jerzy, kto malował te freski?
— Freski?... Prawda, są jakieś; nawet ich dotąd nie spostrzegłem. Kto je malował, nie mam pojęcia.
— Ty? taki artysta?...
— Rzadko bywam w tej sali.
— Rzadko? więc mało grasz?
— Nie gram wcale. Czasem mi się zdarzy coś potrzymać do spółki, albo z nudów postawić parę sztuk złota, ale w zasadzie nie gram.
— Jurku! — zawołała księżna z entuzyazmem: — jam zawsze mówiła, żeś ty nie upadł, że się wznosisz