wietrze, bo tutaj duszno i rozmówić się niepodobna.
W tej chwili grupa, złożona ze Słuszki, Rubensona i pani de Sertonville, zbliżyła się do grupy, rozprawiającej w kącie, z widocznym zamiarem zaczepnym.
Sluszka przypomniał się pamięci księżny Kobryńskiej, a potem trzęsąc wzniesionym palcem, jak kaznodzieja, zaczął mówić:
— Chociaż księżna nie poznaje mnie, miałem już dawno zaszczyt być jej przedstawiony. Otóż teraz, gdy państwo zjeżdżacie na Rivierę, musicie mnie znać i być przekonani o mojej niezbędności. To jest mój kraj, i beze mnie obejść się tu nikt nie zdoła. Chyba — rzekł z wielkim giestem komicznie-desperackim — chyba, że chce tu przepaść! Kochana księżno! proszę mi wierzyć i poddać się memu kierownictwu. Zaraz na wstępie zapytuję: gdzie państwo dzisiaj jedzą obiad?
Księżna, trochę ogłuszona tym potokiem słów, obejrzała się na brata i na innych, ale widząc twarze wesołe, tłómaczące, że Słuszka inny być nie może, odpowiedziała:
— Mieszkamy tutaj, w hotelu Paryskim, i tam zapewne będziemy na obiedzie.
— Składa się wybornie. Opatrzność to przewidziała, a ja zawsze mówię, że moja rola na świecie ogranicza się do pomagania Opatrzności. Nie zastępuję Jej, pomagam tylko. Otóż, upraszam o uważne posłuchanie... Panie Rubenson!
Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/81
Ta strona została przepisana.
— 73 —