Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/94

Ta strona została przepisana.
—   86   —

śledził równie uważnie układ kart i palce ciągnącego krupiera.
Kobryński poczekał na jakąś wygraną, aby nie narażać się na złe przyjęcie. Podszedł z tyłu do krzesła Fernandy i szepnął:
— Ho, ho! co tu za gra!
Przechyliła się i w mgnieniu oka zmieniła wyraz twarzy; znowu stała się czarną kotką, pełną wstydliwych ponęt:
— To dla niego.
Wskazała głową, na Rubensona.
Kobryński stanął cicho za krzesłem, przypatrując się dalej grze, której rozmiary zwracały uwagę całej skupionej czeredy ludzi. Wielu nawet przestało grać, aby się tylko przypatrywać. Na stole obok maksymalnych stawek Rubensona, błąkały się tylko rzadkie sztuki złota, przeważnie starych kobiet lub wyblakłych jegomościów, których tu znano od wieków. Inni starali się »iść za weną« grubego gracza i stawiać tam, gdzie on postawi.
Po rozegraniu »coup«, szwadron krupierów zbierał cicho pieniądze wygrane przez bank, lub wypłacał ostentacyjnie głośno wygrane przez publiczność.
— Oto są, panie, dwanaście tysięcy za dwanaście tysięcy. Czy mam je podać pani?... Proszę robić grę... masa asekurowana... Rien ne va plus!
Właściwie grał bank z Rubensonem. Inne stawki załatwiano pogardliwie, w milczeniu. Cza-