Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/127

Ta strona została przepisana.
—   119   —

nia z dzikim skowytem jęła się wyrywać w pole; z trudnością ją pohamowano.
— Patrzaj jaki! — kołysali młodzi strzelcy głowami.
Jnrko, rozweselony, spojrzał w oczy Bernarda Zasławskiego, któremu przygniatał nogi swą lekką osobą:
— Czy wiesz, panienka ty mój, jak szerokie jezioro w Jużyntach pode dworem?
— Chyba wiorsta będzie.
— I z połową jeszcze. To my, bywało, z nieboszczykiem księciem Mikołajem chodząc na kaczki, on jednym brzegiem, ja drugim, godzinki śpiewali naprzemiany przez jezioro. Ot jak a sztuka!
— To i mój dziad miał taki głos? — pytał Beno z wesołem zaciekawieniem.
— Sławny głos, panieńku ty mój! Spotkał raz złodzieja w zamku już koło skarbca. Jak huknął, tak i złodzieja zabił.
— Musiał go przytem dobrze pomacać — Powątpiewał starszy Zasławski.
— Ani palcem. Samym głosem zabił, dalibóg prawda.
Lejtan uśmiechał się staruszkowato i serdecznie, łżąc na potęgę, byle w stylu, pożądanym przez młodych książąt. Według jego opowieści, bywało dawniej na Litwie tyle zwierzyny, że z ubitej robiono pasztety dla kundlów dworskich, a łosie i niedźwiedzie