decznym płaczem Śpiewka i Lutnia, jęczały spazmem łaknącym, męskim Zagraj i Szumlas.
Gon stawał się już wrzawą i tak blizką, że łada chwila spodziewać się było można wychynięcia chytrego pyska lisa, zdążającego rozpaczliwie do nor, przy których stali Kazimierz z Krystyną.
— Idzie, idzie! — ozwała się nagle Krystyna gorącym szeptem.
— Widzę. Cicho-że, na miłość Boską!
— Panie! ja!..
Kazimierz pierwszym nerwowym odruchem odskoczył od Krystyny, widząc, że ręka jej Posuwa się skurczona i prosi o broń. Ale spojrzał na nią, zmienił błyskawicznie zdanie i podał jej strzelbę:
— Proszę.
Tylko że lis już spostrzegł, co się dzieje Przy jego norach, i dał kominka pod ostrym kątem w gąszcz. Migał jeszcze rudawą plamą na prawo, coraz dalej.
— Nie strzelać! — rzekł Kazimierz głośniej — to już na nic.
Dopadały tymczasem psy z szalonym harmidrem. Szumlas i Śpiewka obok, złączone jakby w jedno ciało dwugłowe, śmigały wyciągnięte, prowadzące gon i chór, rozpędzone po linii prostej. Wyłamały się z gąszczu inne łby zaciekłe, tropiące po ziemi, dzikie w ślepiach. Ale w pobliżu nor lisich wszczęło się
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/139
Ta strona została przepisana.
— 131 —