Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/141

Ta strona została przepisana.
—   133   —

tak sobie w oczy, biadając, że stało się źle. Ale wkrótce on zaczął myśleć, że Krystyna jest przecie cudowna z temi tragicznemi oczyma, a ona, że Kazimierz patrzy jasno, nic nie udaje i martwi się, jak dzieciak. I z wzajemnych spostrzeżeń wynikła nagła pogoda ich twarzy, a z pogody trysnął śmiech. Zaśmieli się serdecznie ze swych krwiożerczych instynktów, a uradowali się, że są tu razem, że świat jest dziko piękny.
— Przepraszam pana. Widzę, że pan jest dobry, bo umie nawet wyrzec się czegoś dla kogoś — rzekła Krystyna, roziskrzając spojrzenie niekłamaną wdzięcznością.
— Ależ pani! taki drobiazg... — odpowiedział Kazimierz.
Przypomniał jednak, że przed chwilą całej natężonej woli musiał użyć, aby nie zniecierpliwić się. Za to teraz winszował sobie, że tak postąpił.
Od strony, gdzie padł strzał, dochodziły zmieszane głosy, nie tłumione już przez podstępne oczekiwanie, tryumfalne.
— Pójdźmy zobaczyć lisa — rzekła pani Krystyna.
— Pójdźmy. Oczywiście, co się stało na norach, opowiadać nie będziemy.
— Dobrze — skłoniła głowę Krystyna, na nowo ujęta przez delikatność Kazimierza.
Na niewielkiej łysinie gruntu pod cieniem