— Wesoły chłopiec — rzekł Rokszycki. — Lubi go pani?
— Lubię wogóle młodych. Jeszcze w nich coś jest z człowieka, jakim go Bóg stworzył. Chociaż już w tym...
Machnęła ręką.
— To krewni pani Zasławscy?
— Księżna wymyśliła jakieś powinowactwo Sołomereckich z Zasławskimi. Żebym była brzydsza, nie byłabym krewną.
Kazimierz rozśmiał się serdecznie z trafności uwagi, a zarazem i z otwartości pani Krystyny.
Ale ona spojrzała na niego poważnie:
— Tak jest, panie — tacy są ludzie.
Po zacichnięciu rozmów rozstawiających się myśliwych, po oddaleniu się nawoływań Jurka zaczynało tu być, jak w bajce. Jakieś zaklęte jezioro, jakiś las jodłowy, pnący się po wzgórzu aż pod niebo... Ale fraszka las, jezioro; to ostatecznie już się gdzieś widziało. Tylko nigdy nigdzie nie znalazł się Kazimierz w takiej ogromnej ciszy wobec takiej kobiety rozkosznie zadziwiającej.
»Nie trzeba jej brać zupełnie na seryo...«
Te słowa księżnej Zasławskiej powróciły mu teraz na pamięć natrętnie. Ale odpowiedział sobie w myśli, że kwestya zbyt jest pociągająca, aby jej sam nie starał się zbadać. Woli sobie wierzyć, niż tej księżnej.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/146
Ta strona została przepisana.
— 138 —