— To dobrze. To przyjmuję.
Wyciągnęła do niego rękę. Kazimierz odkrył głowę i rękę uścisnął. Nie podniósł jej do ust, choć była tak blizko ta drobna, szczera i bardzo miła ręka. Im bardziej była w jego mocy Krystyna w tej samotności leśnej, tem ściślej czuł się obowiązanym do rycerskiej powściągliwości.
— Przyjmuję tę pochwałę — powtórzyła Krystyna. — Ale cóż kobieta? Potrzeba dzielnych mężczyzn, aby Litwę ratować.
— Ratować? — od czego?
— Od złej polityki. Nam potrzeba wzmocnienia unii z Koroną — rzekła Krystyna ze stanowczą powagą.
Kazimierz rozpromienił oblicze:
— W kilku słowach powiedziała pani to, co mi rośnie w głowie od czasu mego przyjazdu, zwłaszcza do Rarogów.
— Najwyraźniej poczuł pan to w Rarogach? —
— Oczywiście! Jestem szczery, jak pani ze mną.
— A! to jest pan moim... to się zgadzamy wybornie! — zawołała z nietajoną radością. — Ja tu wytrzymać nie mogę, duszę się, jak w więzieniu! To właśnie chciałam powiedzieć panu odrazu.
— Nie mogłem usłyszeć nic bardziej trafiającego mi do serca i do przekonania.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/152
Ta strona została przepisana.
— 144 —