wodnikiem charakteru swoich właścicieli. W pani ręku byłyby z pewnością czyste i gorące.
— Bardzo ładnie pan powiedział, ale nie mówmy już o nich, proszę. To są sprawy prywatne — i jakoś się ułożą. Gorzej dzieje się tutaj w sprawach publicznych.
— Niejakie wyobrażenie mam o tem, choćby z obrad wczorajszych.
— Ja na takie zebrania wcale nie przychodzę, jak pan widział — mówiła, zapalając się, Krystyna. — Ja tego nie widziałam do piętnastego roku życia. Mój ojciec nie dopuszczał wcale takich ludzi do siebie.
— Mówi pani o mundurach?
— Nie cierpię mundurów, jednak nie o nich teraz myślałam. Nawet już rozumiem, że trzeba utrzymywać pewne urzędowe stosunki. Ale ci autonomiści prowincyonalni! ci Polacy, mówiący u siebie obcymi językami! Albo tacy, dobrzy niby ludzie, na których można krzyknąć: w prawo! — A cóż, musi w prawo... W lewo! Wszak można i w lewo... Wprawdzie nie ruszają się z miejsca, ale cóż to za obojętność narodowa i obywatelska!
Kazimierz porwał się z ziemi, przyczem naturalnie przyklęknął przed Krystyną:
— Pozwoli mi pani ręce swe ucałować!... bylko na znak najgłębszego uszanowania. Czy ja mogłem się domyśleć wczoraj, że pod tym
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/155
Ta strona została przepisana.
— 147 —