Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/157

Ta strona została przepisana.
—   149   —

przypomniał znowu różne lekkie sądy, zasłyszane o tej kobiecie, które, porównane z jego wrażeniem osobistem, przejmowały go podziwem i zgrozą. Czegóż od niej chcą ci ludzie? Aby była do nich podobna? Dzięki Bogu, że jest inna... Krystyna zaś, nie uprzedzona do Kazimierza przez żadne sądy cudze, odnajdywała w nim nie pomylone swe wrażenie pierwsze: cokolwiek rzekł, jak spojrzał, jak się ruszył, był podobny do tego, którym ona chciała, aby był.
Długo siedzieli, milcząc, aż Krystyna wzdrygnęła się, jak przez sen:
— Czuję, że zaraz przyjdą tu ludzie...
Kazimierz, jak zamagnetyzowany, spojrzał za siebie w las, czy już nie sprawdza się przeczucie Krystyny. Spojrzał, wpatrzył się, rozjaśnił twarz uśmiechem i przywołał cichym znakiem Krystynę, aby spojrzała w tym samym kierunku.
O jakie czterdzieści kroków od polany siedział cichutko młody lis na zadnich łapach, nadąsanym pyszczkiem mierząc prosto w Kazimierza i Krystynę, w głębokim namyśle, co to za jedni?
— Ach, jakie to ładne... przecie pan nie strzeli?
— Ani mi się śni.
Lisek wolał jednak oddalić się płynnym