— Teraz łajać nas będą porządnie za puszczenie lisa — mówiła Krystyna, wstrząsając ramiona wesołym dreszczem.
— Jeżeli panią to nie boli, ja wytrzymam despekt — odrzekł Kazimierz, błyskając zębami.
— Lis nas nie zdradził, a pies zdradził. Żeby nie ta czarna suka, wszystkoby się ukryło.
— To, co się wyjawi, niech sobie wezmą na języki. Reszta nasza. Prawda, pani?
— Nasza — powtórzyła poważnie Krystyna.
Zbliżył się Miś Zasławski, ze strzelbą przez plecy, z rękoma w kieszeniach i z miną jakąś niezadowoloną.
— Gdzież lis? Stąd go przecie ruszyły. Musieliście go widzieć?
— Czekałem, aż pójdzie wpław, jak kazałeś. Ale poszedł w wąwóz, więc nie strzeliłem — odpowiedział, śmiejąc się, Kazimierz.
— Nie, tak już znowu nie można. Albo polować, albo romansować.
— Drwiłeś ze mnie, pozwól drwić i z siebie — rzekł Kazimierz, patrząc jasno, ale stanowczo w oczy Zasławskiemu.
Odezwała się szybko Krystyna:
— Ja prosiłam, żeby nie strzelać. To był taki mały lisek.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/159
Ta strona została przepisana.
— 151 —