otoczeniu. Towarzyszyły jej panie domowe i pani Krystyna i Kazimierz. Był i jeden pan, niknący w zgromadzeniu, ale w pojedynkę interesujący już samą postacią: hrabia Wiktor Hylzen. Drobny, o pięknej, suchej głowie wdowiec czterdziestoletni, miał pozory zimne, grzeczne i rycerskie, zespolone w postaci, budzącej szacunek, pomimo nizkiego wzrostu; m iniatura salonowego szlachcica z 18-go wieku. Budziszowie i Assernhof krążyli gdzieś po parku. Miś i Beno polowali z wyżłem na cietrzewie. Chmara, wiecznie zajęty, siedział w swoim gabinecie.
Fedkowicz, wchodząc na werendę, udał się wprost do księżnej Katarzyny i, usadowiwszy się na nizkim taborecie przed jej kolanami, załamał ręce:
— Księżna wygląda dzisiaj jak jutrzenka!
— Czy pan zwaryował, kochany panie Fedkowicz?
— Waryuję zawsze, kiedy księżnę zobaczę. Cóż — wszyscy wiedzą — niechaj i widzą. Mogę sobie być śmieszny.
— Jest pod tą deklaracyą jakiś interes.
— Ot, zgadła księżna. Ale interes publiczny, jak u mnie zawsze. Poprze moją prośbę i obecny tu pan Kazimierz.
Zwrócono oczy na Rokszyckiego, który zadziwił się:
— Ja?... nie wiem o co chodzi.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/165
Ta strona została przepisana.
— 157 —