— Zaraz — mówił dalej Fedkowicz. — Nasi mili goście z Królestwa na obradach nie mogli zabrać głosu w kwestyach, które pragnął przedstawić pan Apolinary Budzisz.
— Cóż ja na to poradzę, kochany panie? — rzekła księżna spoglądając, to na Fedkowicza, to na Rokszyckiego.
— Otóż trzebaby raz jeszcze zwołać grono mężczyzn...
— A nie! Chce pan, abyśmy tu znowu siedziały, jak... w seraju, czekając, aż nas kto odwiedzi. Mam dosyć tego.
— Gdyby jednak księżna uznała potrzebę krajową, użyłaby swego niechybnego wpływu na Eustachego, bo on się opiera.
— Widzi pan: i on nie chce. Musi to być niepotrzebne.
Pani Krystyna obserwowała tymczasem Rokszyckiego i spostrzegła, że on, z początku zdziwiony wystąpieniem Fedkowicza, skłania się teraz do jego projektu. Więc przemówiła do księżnej Katarzyny:
— Jechałam wczoraj z lasu z panem Budziszem. Skarżył mi się, że nie mógł się dotąd porozumieć co do ważnych spraw, dla których przyjechał do Rarogów.. Niech księżna wyrobi u pana Eustachego taką sesyę — krótką. Proszę, proszę.
Pani Krystyna wszystko robiła z wdziękiem, więc i prosiła bardzo ładnie. Zdziwiło tylko
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/166
Ta strona została przepisana.
— 158 —