— Krysiu! Krysiu!
Stała nad schodami werendy, podparta oburącz pod boki, mrużąc szare oczy złośliwie:
— Zaraz! — odkrzyknęła Krystyna zdaleka — za chwilkę.
I oddaliła się na jedno jeszcze, ostatnie staje przechadzki z Kazimierzem, aż do zakrętu trawnika.
— Już znowu! Właśnie tak było dobrze. — — Kiedy pan wyjeżdża?
— Budziszowie wyjeżdżają jutro.
— A pan nie może zostać?
— Przyjechałem z nimi. Obiecałem powrócić do Wiszun.
— Do Wiszun? po co?
— Po nic właściwie. Taki był projekt.
— Niech pan nie wraca do Wiszun!
— Zaraz, pani... zostawiłem tam trochę rzeczy.
— Ja poślę po te rzeczy swojego własnego leśnika.
— Jeżeli łaska?
— Więc pan nie wróci do Wiszun?
— W takim razie — nie.
— Dziękuję. A dokąd pan tu zabawi?
— Jak się uda.
Wracali, milcząc. Twarze ich i oczy weszły odrazu w rozterkę z oczyma ludzi, oczekujących na werendzie. Spojrzenia nie chciały
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/171
Ta strona została przepisana.
— 163 —