się łączyć, ślizgały się jedne po drugich. Oczy, które wracały z ogrodu, mówiły:
— Żal nam, nie chcemy was i nie chcemy się tłómaczyć.
A oczy ludzi, nie pokalanych żadną zdrożnością światową, odpowiadały:
— Ahaa... spiskujecie tam z sobą? Nie pozwolimy na to.
Ale rozmowę zaczęła bardzo naturalnie księżna Katarzyna:
— Muszę wam przecie zdać relacyę, skoro mnie wysłaliście. — — Pan Chmara zgadza się na konferencyę.
— Ot, kiedy ukaz, to ukaz! — zawołał Fedkowicz.
— Zawsze mówiłem, że umiejętność układów powinna się nazywać nie dyplomacyą, lecz dyplomatką — dodał hrabia Hylzen z przyjemnym uśmiechem.
— Poczekajcie... Pan Chmara zgadza się, ale bardzo prosi, aby nie było sesyi, prezydowania, rozdawania głosów — et tout ce balaclan. Zejdziecie się panowie około piątej w jego gabinecie, na cygara. A mówić sobie w tedy będziecie mogli, co się wam podoba.
No — jesteście kontenci?
— Jeszcze lepiej! swoboda! gawęda! a to już od nas zależy, jaka — wołał Fedkowicz.
I, ucałowawszy obie ręce księżnej, poleciał do parku szukać Apolinarego Budzisza.
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/172
Ta strona została przepisana.
— 164 —