Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/18

Ta strona została przepisana.
—   10   —

Złożył serwetę w kształt, naśladujący mieszek ręcznej harmonijki i zaczął wykładać teoryę mechaniczną zdumiewającą. Pan Apolinary spoglądał to na serwetę, to na prelegenta z rosnącym podziwem:
— No dobrze, ale zawsze tłok...
— Niema tłoku, fala wody ciśnie na falę.
Pasterkowski trząsł się od śmiechu:
— Fala falę, bałwan bałwana... cha, cha, cha!
Budzisz zawołał niecierpliwie:
— A dajże pokój, panie Tytusie! Zachowujmy się poważnie. Zatem tłoku, mówisz pan, niema wcale?
Wykład został przerwany przez wtargnięcie do sali czterech młodych mężczyzn, noszących się oryginalnie, w długich surdutach i w czapkach. Rej między nimi wodził ksiądz, młody i okazały, odmienny od towarzystwa tylko brakiem wąsów i rozpiętą od góry do dołu sutanną. Skupili się przy bufecie przed szeregiem kieliszków, nalanych prostą wódką, i ujęli każdy za swój z tą namaszczoną powagą, która cechuje pijącego chłopa.
— Ant swejkatu, brolis!
— Swejkas![1]

Dźwięki dalszej rozmowy, z wielką obfitością końcówek na as, is i os, przypomniały

  1. — Na zdrowie, bracie!
    — Zdrów (bądź!)