do wyjazdu... czy panby odjechał, nie pożegnawszy się ze mną?
— Nigdy! — rzekł Kazimierz zapalczywie. — Powiedziała pani: przyjdę. Gdziekolwiekby pani przyszła i o której godzinie, zastałaby mnie na miejscu.
— To dobrze... Bo my przecie mamy tu wspólne sprawy... ogólniejsze?
— Chciałbym mieć ich tysiąc!
— Umówmy się choć o jedną — rzekła Krystyna z powabną ironią.
— Nie! proszę mnie o blagę nie posądzać. Mówię szczerze: chciałbym mieć tysiąc spraw, w których pani brałaby udział. Najprzód, ludzie, jak my... przepraszam za to zuchwałe porównanie...
— Owszem: ludzie, jak my. Niech pan mówi dalej.
— Więc tacy powinni wiedzieć o sobie na całej przestrzeni od Rarogów aż za Wisłę. Powtóre, powinni porozumiewać się i wspierać.
— Nawet widywać się częściej — dodała Krystyna.
— To nieodzowne. Postanówmy najprzód, gdzie się zobaczymy.
— To jest: kiedy pan powróci, bo przecie panu łatwiej, niż mnie.
— Niewątpliwie. Zatem... Ale dokądże ja powrócę? Tutaj chyba trudno?
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/206
Ta strona została przepisana.
— 198 —