sterczał przy nim sztywny Onufer, ulubiony pokojowiec Chmary. Pochyliła się do Kazimierza i rzekła szeptem:
— Co do listów niech pan poczeka, aż ja napiszę i podam pewny adres.
— Tak dalece pani tu strzegą?
— Po nich wszystkiego można się spodziewać. Choćby po tym. —
Wskazała oczyma na Onufra.
Wszystko było gotowe do podróży; już i kuferek Rokszyckiego wyniesiono do podjazdu, przed którym czekały konie. Powstali oboje od stołu. Ociągali się nieco za służbą, która podążyła do przedpokoju.
— Pani moja! — rzekł Kazimierz, całując obie ręce Krystyny — dobre dni tu przeżyłem, nabrałem w serce siły i nadziei na przyszłość, dzięki pani...
Krystyna nie puszczała jego dłoni. Mówiła mu prosto w oczy. Słowa przepływały przez twarz jej, niby znękaną bladym upałem, przez twarz jego skupioną, niezawodną, męską.
— Ja panu także dziękuję... serdecznie... że pan jest dobry... że mówił pan ze mną, jak z blizkim człowiekiem... że mogę znowu wierzyć w uczciwość, w sumienie...
Niedostateczność wyznań oniemiła ich.
— Odprowadzę pana do powozu — — —
Noc była jeszcze, tylko wierzchnie zarysy
Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/211
Ta strona została przepisana.
— 203 —